poniedziałek, 26 września 2011

A więc jestem:)

Może zacznę od samego początku, cofając się w czasie o tydzień. I tak pewnego pięknego poniedziałku wstałam o godzinie 3 nad ranem i wyjechałam z całą moja rodziną i chłopakiem do Warszawy. Wszyscy musieli mnie odwieść , żebym sama nie płakała ;p Na lotnisku spokałam dziewczyny które miały lecieć ze mną. Razem zapakowałyśmy się do samolotu i start....przygoda życia rozpoczęta. Do Londynu leciało się dobrze, przyjemnie szybko, z dziewczynami.




Jak wylądowałyśmy na Heathrow, dziewczyny pobiegły do swojego samolotu a ja zostałam sama , czekajac na mój godzinę później. Podczas czekania , poznałąm tam dziewczynę , która mieszka w Niemczech ale pochodzi z Polski, także troszkę mi było raźniej. I później następny lot...który był długi, nudny, samotny. Siedziałam na środku nic nie widziałam , tylko oglądałam filmy. I tu nie było czemu robić zdjęć. Po ciężkich 8 godzinach, dolecieliśmy :) Po czym zaczeły się kolejne odprawy, czego już miałam serdecznie dosyć. No ale wpuścili mnie na teren USA :) Po jakiejś godzinie pan kierowca zapakował nasz wszystkie do autobusu i do szkoły, ale to juz było ciekawsze, mimio że byłam totalnie padnięta, z ciekawością oglądałam widoki za szybą, zwłaszcza amerykańskie samochody , które uwielbiam :)


Po dotarciu do szkoły, czar prysnął. Warunki, no mogłyby być lepsze...Czekało sie aby do czwartku na wycieczkę do NYC:) Wycieczka, mogła byc lepsza również, no ale nie narzekam już;p  Napierw trip autobusem przed pół miasta (z autobusu nie dało się zrobić lepszych zdjęć;)



Następnie wycieczka statkiem na Staten Island,  tylko pogoda nie dopisała , nie było słońca, było pochmurno i mglisto, więc mało było widać:



 A na końcu wyjazd na Top of the rock, co już zrobiło większe wrażenie:)



I tak zleciał następny dzień i tydzień, którgo końca nie mogłam się doczekać. Na szkoleniu było tyle niemek,że więcej słyszałam niemieckiego niz angielskiego. Także z wielką i oczekiwaną radością nadszedł piątek, kiedy to rozchodzimy się do rodzin. Moja rodzina przyjechała po mnie. Host tata z dziećmi. Strasznie bałam się tego się przeżycia, ale było naprawdę w porządku. Dzieci jak mnie zobaczyły, to od razu rzuciły mi się w ramiona i hello Agnes hello, byłam naprawdę w szoku. Ułatwiło mi to początek. W domu zostałąm przyjęta licznymi prezentami
Dziewczynka na krok mnie nie odstępuje:) Jak narazie tylko się uczę, pomaga mi w tym ich poprzednia au pair, która będzie jeszcze ze mną przez tydzień. Nie będę chyba miała bardzo dużo pracy przy nich, jak narazie są naprawdę słodkie oby tak dalej...

sobota, 17 września 2011

24 godziny

Właśnie prawie tyle pozostało do mojego wyjazdu...a ja nie jestem jeszcze spakowana;p Mam tylko listę rzeczy które mam wziąść ze sobą, a i tak nie wiem czy jest tam wszystko czego tak naprawdę potrzebuję. Na ten moment, wogóle nie czuje żebym gdzieś jechała, a już napewno nie do Nowego Jorku. Mój lot jest z Warszawy o godzinie 11.55 do Londyu a z Londynu o 16.00 na Lotnisko J.F Kennedy skąd o godzinie  ok 18.40 czasu tamtejszego ma mnie odebrac ktoś z agencji. Z Polski lecimy w 8 a Londynu dla mnie zabrakło miejsca z dziewczynami i mam lot sama troszkę później ;/ Nie zabardzo jestem z tego powodu zadowolona ...ale już trudno może to jakoś przeżyję. Moja rodzinka czeka na mnie z niecierpliwością. Przez pierwszy tydzień pobytu ma być z nami jeszcze ich poprzednia Au pair z Tajlandii, ażeby mi wszystko pokazać. Także od razu nie zostanę rzucona na głęboką wodę. Poniedziałek będzie chyba najdłuższym dniem w moim życiu, będzie trwał tak ok. 30 godzin;p Licząc od godziny o której musze wstać ,żeby dojechac do Warszawy dlatego więc idę spać i regenerowac siły na jutrzejsze pakowanie i pojutrzejszą podróż. Następny mój post zapewne będzie już zza drugiej strony oceanu. Życzcie mi powodzenia,żebym gdzieś tam w Londynie na Heathrow się nie zgubiła ;) Ahoj ;)

poniedziałek, 12 września 2011

One week left

I zleciało, został tylko tydzien do wyjazdu. Z jednej strony się cieszę i jestem ciekawa nieznanego, ale z drugiej strony chyba dopiero teraz uświadamiam sobie ,że zostawiam tu całe moje dotychczasowe życie. Pierwsze pożegnania mam już za sobą, nie kryję ,łzy poleciały. Jestem tu ze wszystkimi bardzo związana.  Nie wiem jak będzie po powrocie, zapewne moje podejście do życia troche się zmieni, w końcu teraz będę musiała liczyć tylko i wyłącznie na siebie. Zapewne też zmienią się niektóre rzeczy tutaj. To jest niby tylko rok, ale to aż rok. W tak długim czasie wiele rzeczy może ulec zmianie...Ale pierwsze pytanie czy ja tam napewno rok wytrwam, na takie możliwości też sie nastawiam, nie koniecznie musi być pięknie. Jest tyle dziewczyn którym się nie powiodło, remache i te sprawy, Mam nadzieję ,że ja do tej grupy nie dołączę i jakoś uda mi się ten rok przeżyc ,tam bez rodziny bez bliskich. W końcu to była moja własna decyzja. Tylko że jak było daleko do wyjazdu , to inaczej się myślało : wyjadę zobaczę coś innego ,w końcu się usamodzielnię a teraz im blizej ciężko w to uwierzyć. Musze zacząć szykować rzeczy, pakować się, żeby niczego nie zapomnieć tak jak ja to potrafię;p Wszystko posprawdzać 100 razy czy jest, przecież tam mi nikt nie dowiezie , tak jak zawsze było to tu ;p brat chętnie dążył z pomocą. Zostaje tylko życzyć powodzena  mi i dziewczynom lecącym ze mną w pakowaniu i ogranianiu się przed wyjazdem a także podczas podróży;)